24 sierpnia 2009

Oczyszczania wnętrza dwuznaczność

Paradokslanie uwielbiam powakacyjne powroty do domu. Mój tata - który ma fioła na punkcie wyposażania wnętrz pewnie nie mniejszego niż ja - zawsze pytał mnie po powrocie z dwutygodniowych kolonii, jak odebrałam mieszkanie po tak długim okresie nieobecności. Zwykle dopiero wtedy mogłam realnie ocenić otoczenie, w którym na codzień funkcjonowaliśmy.



Tylko raz na jakiś czas człowiek zyskuje szansę spojrzenia na swoje M z dystansem, inaczej niż zwykle. Ponieważ nie często mam okazję tak długo przebywać poza domem, stosuję sprawdzony trik, a mianowicie patrzę na każde pomieszczenie przez pryzmat ich lustrzanego odbicia. Rewelacyjne wrażenie.
Przekraczając po wakacjach progi naszego M byłam nim tak zachwycona, że prawie chciałam sie przytulać do mebli. Zauroczył mnie też zapach naszego mieszkania. Dłuższa nieobecność spowodowała, że dostrzegłam też pewne niedociągnięcia. Moje wyciszone, wypłukane w wodach Zatoki Puckiej ze zmęczenia wnętrze postanowiło ze zdwojoną siłą rozpocząć proces oczyszczania wnętrza w rozumieniu bardziej dosłownym. Jak to zwykle ze mną bywa, zainspirowana pięknem otaczającego mnie świata i podszczypywana na każdym kroku nowymi inspiracjami postanowiłam działać na rzecz wniesienia dodatkowej przestrzeni oraz charakteru do naszego M.

Sypialnia "oddycha" już od dawna (no dobrze, wnętrze szafy wnękowej zdaje się momentami wymykać spod kontroli). Teraz przyszedł czas na łazienkę (pytanie-zagadka: ilu balsamów do ciała, żeli pod prysznic oraz toników do twarzy można używać na raz? odpowiedź: naprawdę wielu, i to nie jest nasze ostatnie słowo), kuchnię (akcja pod kryptonimem „dajmy szansę szufladom, czyli puste blaty robocze”) oraz duży pokój (komunikat dla naszego kremowego, wełnianego dywanu: do zobaczenia po gruntownym praniu). W/w planów zdecydowanie nie ułatwia mi niekończąca się hałda powakacyjnego prania, z którą walczę od ponad tygodnia. Zapowiadam jednak, że nie zamierzam się poddać bez walki – czy hałda mnie słyszy?!

Na pierwszy ogień poszła kuchnia i duży pokój – niesamowite jak niezauważalnie uprawiamy zbieractwo na ogromną skalę. Mam ostatnio silną potrzebę posiadania mniej, co mam nadzieję wprowadzi większy rygor do naszego domowego budżetu.

W mojej głowie pojawił się ostatnio cień nostalgii związany z pierwotnym, kremowym kolorem ścian. Zaczynam dochodzić do wniosku, że jednak jasne ściany są najlepszą i najbezpieczniejszą bazą dla mieszkaniowych szaleństw. O trzecim już malowaniu ścian na przestrzeni 12 miesięcy Robert nie chce nawet słyszeć (szczególnie o zmianie z koloru ciemnego na bardzo jasny), więc muszę szukać światła i przestrzeni gdzie indziej. Z pewnością zakupię wreszcie biały szklany blat na nasz łazienkowy barek-szafkę, a kuchnia doczeka się może wreszcie oświetlenia punktowego nad zlewem. Marzy mi się też lniana, rzymska roleta do sypialni.

Na dodatek w głowie jawi mi się już pewne demontażowe rozwiązanie na dużą skalę, ale o tym na razie cicho sza! Najpierw porządki i drobne inwestycje, a potem rewolucje.

Na osłodę przed czekającym nas wysiłkiem dostaliśmy od rodziców m.in. rewelacyjną aksamitną, glebiasto-beżową giga-poduchę w rozmiarze 65 cm x 65 cm by IKEA. Przysięgam, że dla chwil na takich poduchach człowiek wstaje codzienne bladym świtem do pracy.


Fot. ikea.pl

1 komentarz:

  1. czuję się, jakbym sama to napisała. dziś weszłam po tygodniu niebytności w domu i też miałam ochotę obmacywać ściany i natychmiast spocząć na kanapie :)

    w łazience też mam 48 balsamów do ciała, a w kuchni wciąż mówię sobie, że blat ma być pusty.

    jasne ściany zdecydowanie są cudowne. ja po latach wiary w to, że kolorowe mieszkanie to takie, które ma kolorowe ściany, we własnym M odeszłąm od tego przeświadczenia. I nigdy nie czułam się tak dobrze, jak teraz, mając bialutkie ściany.

    OdpowiedzUsuń