28 maja 2010

Wielki COME BACK!

Better than ever, happier than ever po dłuuuugiej przewie, nauczona tysiąca nowych prawd o sobie oto wracam. Tyle w temacie kilku ostatnich miesięcy.

Czy ja przypadkiem nie mówiłam, że marzenia mają taką dziwną przypadłość, że potrafią się spełniać? Przynajmniej moje tak mają. Moje noworoczne postanowienie jakby się spełniło. Nowe M zakupione już w lutym - jest duże, przestronne, jasne, zaskakujące wnętrzem, piętrowe i tak samo świetne jak nowa ja :)

15 grudnia 2009

Ale domowo!

Ostatni weekend był najlepszym, jaki ostatnio przeżyliśmy. Najprawdopodobniej dlatego, że zaczął się już w piątek. Ekspresikiem wysprzątaliśmy mieszkanie na błysk, żeby przyjąć przyjaciół na tradycyjny już Ambitny Wieczór Filmowy (w skrócie AWF co by się dobrze i zdrowo kojarzył), który zamienia się czasem w AWFP, czyli ambitny Wieczór Filmowo - Playstation. Tak po prawdzie zwykle jest to ambitny weekend filmowy z wypasioną kolacją, śniadaniem, a często i obiadem, a w ostatnią sobotę połączony został jeszcze z wieczornym wyjściem do teatru (szkoda gadać, ale spłakaliśmy się ze śmiechu nad beznadziejnością tego wyjścia) i uroczym przetrzymaniem personelu jednej z naszych ukochanych knajp do północy. Jako stali bywalcy zawsze, ale to zawsze "robiący tzw. wieś" uraczeni zostaliśmy prezentami od Św. Mikołaja: darmowym winkiem i deserkiem (ja dodatkowo dostałam od naszego zaprzyjaźnionego kelnera rózgę - no zupełnie nie rozumiem ...).

Tym razem oprócz przygotowania pysznej "paszy" jak mawiają uczestnicy AWF postanowiłam zrobić atmosferkę: odpaliłam moje ukochane świece z IKEA (wcześniej prezentowane tutaj) i kadziła. Szarpnęłam się też na domowej roboty szarlotkę. Do tego ostatnio mamy szczęście do filmów, których akcja (oraz co warte szczególnego podkreślenia również ścieżka dźwiękowa) osadzona jest w USA lat 20-tych lub okolicach, co rozwala mnie podwójnie (tak przy okazji gorąco polecam Bękartów Wojny Quentina Tarantino oraz Wrogów Publicznych z Johnnym Deepem). Towarzystwo oglądało przygotowane na AWF filmy całymi sobą, ja jednym okiem - ponieważ rozwalona na fotelu wertowałam zapamiętale najnowszy numer "Dobrego Wnętrza". Z niekłamaną satysfakcją rozejrzałam się po obecnym M i po raz kolejny upewniłam się, że już doskonale wiem jak będzie wyglądało nasze kolejne M.
Absolutną nowością jest u mnie finalna decyzja, co do kolorystyki kuchni - tutaj długo miałam w głowie czarną dziurę, ale dziś już wiem - tylko biel szafek połączona z drewnianym blatem w kolorze orzecha lub bielonego zimnego dębu może mnie w 100% usatysfakcjonować. Aha i jeszcze warunek sine qua non dla nowego lokum - w dużym pokoju musi znaleźć się giga dwuskrzydłowe okno od sufitu do samej ziemi wychodzące na taras lub balkon. Poniżej zdjęcie włoskiej kuchni Stratocucina, która nie jest pozbawiona wad (brak górnej zabudowy, lodówka, niewykorzystanie przestrzeni, brak sensownego oświetlenia), ale niesamowicie podoba mi się z niżej wymienionych powodów:
- świeży i "czysty" klimat wnętrza
- jasna kolorystyka
- bezszwowość (tzn. totalny brak uchwytów)
- podłoga (głowę dam sobie uciąć, że to "mój" bielony dąb)


Jestem zatem gotowa na M moich marzeń. Czy M mnie słyszy? Bardzo chciałabym już zacząć pisać dziennik z budowy. To moje mega marzenie na przyszły rok!

27 listopada 2009

Surowo i wzorowo


Na co dzień przebywam w betonowym lesie (dla ścisłości mam na myśli miejsce pracy bardziej niż własne M), w związku z czym mój stosunek do tzw. odkrywek i surowizn we wnętrzach do tej był raczej ambiwalentny. Od pewnego czasu przyglądałam się tej szczególnej materii próbując wyrobić sobie na jej temat własne zdanie. Będąc w Barcelonie, którą tu swego czasu na wskroś opiałam - natrafiłam na sklep włoskiej firmy Mutina zlokalizowany nieopodal kosmicznie wyglądającej bazyliki Sagrada Familia zwanej przeze mnie „błotnym potworem”.

Ściany i podłogi oferowane przez Mutinę to już nie zwykła wylewka, lecz Jego Wysokość Beton (JWB). Tyko w tak oswojonej formie JWB znajdzie dla siebie miejsce w naszym przyszłym, minimalistycznym i eleganckim M. Szczególnie duże pole do popisu będzie miał w łazience, dając fajny mroczny i surowy klimat. Poniżej próbka projektów Mutiny oraz ich barceloński i paryski show room.




Fot.: mutina.it

No niech mi ktoś spróbuje powiedzieć, że nie wpisują się w estetykę japońską! No niech tylko spróbuje!

23 listopada 2009

Zamieszanie i porządki, czyli o marzeniach kolejnych słów kilka

Moje ostatnie milczenie na blogu to wypadkowa skutków ubocznych adrenaliny, która za nic nie chce się wynieść z moich skromnych żył oraz uroczego zamieszania, jakie wkradło się do mojego życia (dzięki Ci Boże za pozytywne zmiany).
Zamieszanie dotyczy tym razem dwóch bardzo ważnych sfer mojego życia. Po pierwsze nagle ziściły się kolejne dwa moje zawodowe marzenia - nie dość, że wróciłam do profesjonalnego pisania, to jeszcze w przyszłym tygodniu zabieram zabawki i przenoszę się do nowej, wymarzonej i wyśnionej zawodowej piaskownicy. Bezpośrednią konsekwencją działania adrenaliny z uwagi na powyższe są całkiem realne plany zakupu dużego M - realne na tyle, że posiadam jego namacalny dowód tj. wydruk rzutu z komputera. Jeśli Bóg da i partia pozwoli w przyszłym roku być może dojdzie do wiążącej transakcji.
W związku z powyższym zamętem w sobotnie popołudnie naszła mnie nagła potrzeba zanurzenia się w porządkach. W ruch poszły całe moje zbiory czasopism wnętrzarsko-modowych. Ponieważ z każdym miesiącem niebezpiecznie ich przybywa postanowiłam wyciąć z nich wszystko to, co naprawdę drapnęło mnie w serce tj. to co albo mi się zabójczo podoba, albo to co chciałabym mieć, a resztę makulatury zutylizować. Teraz czasem przeglądam sobie te moje esencjonalne zbiory i tak się zastanawiam czy nie zrobić z nich mapy marzeń. Niech się spełnią, a co!
Z zebranych wycinków najbardziej chyba lubię zdjęcie kuchni z jednej z ostatnich reklam firmy SieMatic (nie mogłam go wyszperać w internecie, grunt, że zdjęcie zostało wykonane w lofcie z widokiem na tętniące życiem miasto - coś wspaniałego!), chabrową Penelope Cruz dla Mango, zamszowe kozaki w połączeniu z grubymi szarymi rajstopami - od Gino Rossi 2009, ceglaną ścianę w kolorze nadzienia ptasiego mleczka z kwiatowym deseniem, orientalną drewnianą łazienkę z miedzianą umywalką, płytę indukcyjną z wokiem firmy Küppersbusch and many many more, które mam nadzieję z czasem tu zaprezentuję. Na dobry początek wizualizacje kilku z powyższych.

Fot. luxlux.pl - płyta z wokiem Küppersbusch

Fot. fotografiedemoda.files.wordpress.com

Fot. polki.pl

12 października 2009

Banan

Padłam ostatnio wieczorem do łóżka wymęczona jak nigdy, ale jakaś taka spokojna (co u mnie dosyć rzadkie – generalnie żyję w stanie permanentnej ekscytacji) pomimo nierzadkich stresów w pracy, drobnych i mniej drobnych kłód pod nogami, przymusowej i przykrej interakcji z ludźmi o mentalności z poprzedniej epoki, coraz krótszych dni, coraz ciemniejszych i zimniejszych poranków oraz nieuprzejmej pani w spożywczym.

Nie wiem czy to moje szczęśliwe „ja”, marzenia z wbudowaną funkcją samospełniania czy mimo wszystko ukochana jesień doprowadziły mnie do tego błogiego stanu. Jeśli wydawało mi się, że lepiej już być nie może, byłam w dużym błędzie. Norah Jones „Come away with me”, Michael Bublé „Home” oraz Edyta Bartosiewicz “Ostatni” (co ja bym zrobiła bez Youtube'a!) po raz kolejny udowodnili, że muzyka to czarodziejka. Jakby mnie ktoś polał ciepłym miodem. Trudno takiego cudownego chilloutowego miksu nie polecić na sen.

Aha, faszeruję się też ostatnio (oporowo) ścieżką muzyczną z filmu "Vicky Christina Barcelona". Nie odpuściłam sobie naturalnie również najnowszego Almodovara "Los abrazos rotos".

Generalnie "banan" mi ostatnio z ust nie schodzi. Grunt to drobne przyjemności, zdolność do automotywacji i nieustawanie w dążeniach do celu.

Polak potrafi

Brodząc swobodnie po zasobach sieci globalnej trafiłam ostatnio na artykuł poświęcony rozwiązaniu akcji "Wasze projekty ubrań" organizowanej przez redakcję „Wysokich Obcasów”. Niektóre projekty zrobiły na mnie spore wrażenie, więc postanowiłam podzielić się z Wami tym cennym znaleziskiem.

Najbardziej przypadły mi do gustu poniższe monochromatyczne, cudnie minimalistyczne prace. Świetne zdjęcia i jeszcze lepsze stylizacje.





Marta Sidoruk






Jola Skóra, Monika Pieczonko, Minh Duc Pham


Zgodnie z moją absolutnie subiektywną interpretacją w jednych mamy do czynienia z upiorną, przewrotną i przerysowaną japońską stylizacją ślubną (w której kobieta normalnie występuje w przepastnym białym kimonie), w innych z kolei - z „ugrzecznionym samurajem” á la torcik z pianką. Nie wiem czy jestem gotowa przywdziać na siebie to haute couture, ale na dobry początek z chęcią oparłabym te fotografie o półkę w dużym pokoju.


Cudnie, że Polak naprawdę potrafi. Szczegóły i pozostałe prace tutaj.

7 października 2009

Te quiero Barcelona

Marzenia się spełniają. Wiem to na pewno. Próbuję jeszcze tylko zidentyfikować katalizator, który powoduje ich realizację, żeby nad tym ich spełnianiem uzyskać większą kontrolę. Może to wypowiadanie marzeń na głos, może to pragnienie tak silnie obecne w głowie i sercu, że musi znaleźć ujście … Tego jeszcze nie wiem, więc będę dalej badać. Nawet jeśli do końca życia nie dojdę do żadnych konstruktywnych wniosków, i tak będę czerpać radość z samego „gonienia króliczka”. Spełnionych marzeń będzie przy tym procesie z pewnością bez liku.
Po raz pierwszy marzenie spełniło mi się w tak nagły i spektakularny sposób. Do tej pory proces dojścia do realizacji zamierzeń był dosyć żmudny, czasem okupiony łzami, czasem nie, zawsze jednak raczej męczący. Tym razem moje marzenie spełniło się niemal z dnia na dzień. Ni tego ni z owego znalazłam się słonecznej Barcelonie … Nie będę się rozwodzić na temat tego jak marzenie się spełniło, skupię się bardziej na tym jak było i co ze mną to doświadczenie zrobiło. A zrobiło sporo …
Zaznałam przyjemności, o których mogłam jedynie pomarzyć - po Barcelonie przemieszczałam się na najróżniejsze sposoby - helikopterem, kabrioletem, motorem, segwayem – istne szaleństwo. Mieszkałam w luksusowym hotelu, spałam w gigantycznym łożu na miękkich poduchach, dreptałam po pokoju w puszystym szlafroku i hotelowych kapciochach, robiłam zakupy, wcinałam tapasy, smakowałam cortado w kafejce „4 Cats”, popijałam przez dłuuuugą słomkę słoneczną sangrię na samym środku La Rambli, spacerowałam po starówce, buszowałam po sklepach, na żywo oglądałam występy flamenco … znowu się przebudziłam. Jako estetka, kobieta, człowiek, cząstka tego fenomenu zwanego życiem.
Pewnie nie zdziwi nikogo fakt, że z miejsca zakochałam się w Barcelonie, Katalończykach i klimacie tego niezwykłego miejsca. Nie ja pierwsza i nie ostatnia. W jednej chwili na nowo zaczęłam odczuwać wszystko to, co mi towarzyszyło w czasie dłuższego pobytu w Japonii. Znów mogłam z zapałem obserwować ludzi w metrze, patrzeć jak żyją, wsłuchiwać się w ich język, poznawać siebie w nowym otoczeniu, chłonąć promienie październikowego słońca, podsumowywać, oceniać, zachwycać się życiem i … planować. Planować jak nasycić swoje codzienne życie tym słońcem. Letnie ubrania znów ujrzały światło dzienne i ponownie zaliczą pranie, choć miały już spocząć na dnie szuflady. Na piegowaty nos powróciły okulary słoneczne wagi ciężkiej. Znów poczułam, że mogę i chcę. Wszystko jest możliwe. Absolutnie wszystko.
Powracając jednak troszkę na ziemię (konieczne, gdy od kilku dni unosisz się ciut nad ziemią). W kwestii architektury ogromne wrażenie zrobiły na mnie stare zdobne latarnie i modernistyczne kamienice, choć powiedzmy sobie szczerze – secesja i Gaudi nie raczej nie znajdą się na mojej liście „ulubione”. Zachwycili mnie przede wszystkim szczęśliwi i piękni ludzie.
Nie byłabym sobą, gdybym przy tej okazji nie wspomniała, że moją uwagę zwróciła spora liczba japońskich gadżetów dostępnych w sklepach, azjatyckich twarzy i napisów na ulicach oraz informacja, że Japończycy (sic!) są narodem, który najlepiej (poza Hiszpanami rzecz jasna) tańczy flamenco. Kultura hiszpańska na pierwszy rzut oka może nie mieć wiele wspólnego z kulturą japońską. Osobiście jednak odnajduję pomiędzy tymi narodami most porozumienia w postaci niezwykłej wrażliwości na piękno płynącego świata, skutkującej gotowością do pełnego przeżywania każdej chwili.
Z tego „japońsko-hiszpańskiego” wypadu oprócz uskrzydlenia, głębszych przemyśleń na temat tego jak uatrakcyjnić swoje wnętrze i zewnętrze, przywiozłam nam do domu japońską laleczkę kokeshi z czarnej laki (szybko została oswojona przez nasze M i zyskała robocze imię Zosia), piękną bransoletkę w stylu „uwolnij się z więzów” oraz T-shirt „I love Barcelona” (urocza komercha w najczystszej z form). Wszystko to będzie nam codziennie przypominało o tym, o czym nie wolno nam zapominać.
Na koniec krótka dokumentacja tych przeżyć.
Ps. Mój sprzęt doprowadza mnie do szału - powoduje niemoc twórczą i frustrację, więc kryzys nie kryzys, będzie trzeba przewietrzyć portfel.












































































































2 września 2009

Szafiarka vs. szafa

Choć nie uważam się za „szafiarkę” zdarza mi się coraz częściej przeglądać „szafiarskie” blogi – z ciekawości i dla czystej przyjemności podglądania. Niezwykle cenię sobie ludzi z pasją – lubię podpatrywać się z jakim zapałem realizują się na swoich stronach www, jak wiele czasu są w stanie wygospodarować w codziennej bieganinie na przyjemność zajmowania się sobą, realizację potrzeby otaczania się pięknem i komunikowania światu poprzez swój ubiór kim są. Sama „blogosfera” to już nie tylko zjawisko, trend, ale i (niestety) narzędzie coraz skuteczniej wykorzystywane przez speców od marketingu. Z jednej strony rozumiem dlaczego, z drugiej jednak łezka się w oku kręci, że za chwilę, jako internauci-hobbyści pogubimy się w tym co jest autentycznym wyrazem czyjejś duszy, a co próbą przyciągnięcia uwagi internauty-konsumenta do produktu lub usługi. Ale nie o tym chciałam tu pisać :)

Z której strony bym na siebie nie patrzyła dochodzę do niezmiennego wniosku, że jestem kobietą i tematy modowe równie niezmiennie pozostają i pozostaną mi bliskie. Obserwując jak wiele inwencji twórczej posiadają „szafiarki” zawsze zastanawiam się jak wyglądają wnętrza, w których żyją. W moim przypadku sprawa jest prosta – minimalizm w stroju = minimalizm we wnętrzu. Od dawna (naprawdę bardzo dawna) jestem absolutną fanką marek, które są dla mnie kwintesencją minimalizmu tj. Gucci oraz Calvin Klein - wstyd przyznać, ale w moim kuferku z drobiazgami do tej pory leży marna podróbka zegarka Gucci, którą kupiłam kiedy chodziłam jeszcze do szkoły podstawowej – moja własna namiastka luksusu. Nie oznacza to rzecz jasna, że dziś jestem posiadaczką wątpliwej urody logowanych toreb i innych gadżetów świecących metkami z wyżej wymienionymi markami (nawet jeśli są produktami oryginalnymi). Chodzi mi nie tyle o zakupy markowych produktów, lecz o fascynację prezentowanym przez nie stylem skutkującą naśladownictwem w sposobie ubioru oraz wyposażaniu wnętrz. Ok, przyznaję - jednego zakupu nie mogłam sobie odmówić – pięknościowego zegarka ck z czarną masą perłową (poniżej, musiałam się pochwalić).

Jakże byłam zaskoczona, gdy na artykuł o domu mody Calvin Klein oraz najważniejszych zasadach minimalizmu natknęłam się w czasie plażowej „lektury” miesięcznika Glamour. Po powrocie do domu szybciutko podłączyłam się do internetu i tak jak przypuszczałam trafiłam na kolekcję ck dla domu. Przyznać muszę z niesmakiem, że to co zobaczyłam – poza nielicznymi wyjątkami - generalnie nie zrobiło na mnie szczególnego wrażenia. Do gustu przypadło mi kilka zaledwie artykułów m.in. orzechowa komoda, łóżka á la japońskie futony oraz kilka kompletów pościeli. Wybrane przeze mnie egzemplarze możecie obejrzeć poniżej:

Pełną kolekcję znajdziecie na calvinkleininc.com.