24 sierpnia 2009

Być sobie sterem, żaglem i okrętem …

No dobrze, może nie okrętem. Ale deską na pewno, i to przez pełne, cudowne dwa tygodnie … Po raz pierwszy - odkąd rozpoczęłam aktywne życie zawodowe - mogłam się przekonać co to znaczy przenieść się do innego wymiaru na całe dwa tygodnie (i jakim szokiem takie doświadczenie może być dla organizmu!).

Pomysł na windsurfingowe wakacje na polskim wybrzeżu połączone z licznymi wizytami w saunie oraz jazdą na rowerze okazał się rewelacyjny. Nigdy, przenigdy nie podejrzewałabym Zatoki Puckiej o taką pogodę, hawajsko-surferską atmosferę, budowaną nie tylko przez ośrodki i szkółki wind- i kitesurfingu, ale również młodych ludzi, beach-bary i surferskie sklepiki. Jednak najbardziej zdumiał mnie sam windsurfing: jako prawie licencjonowany niespokojny duch szukający adrenaliny, walczący samotnie z żaglem i deską dostałam od duetu deska-pędnik prezent dużo bardziej cenny – psychiczny relaks i wyciszenie.

Kontynuując zachwyty: pogoda – „pełna lampa” (z gorąca wielokrotnie chcieliśmy zdzierać z siebie pianki), sprzęt i instruktorzy – pierwsza klasa, kulinarne rozkosze - nie do opisania.
W codziennym menu grane były: domowe, półwytrawne białe wino z karafki, zupka rybna à la krupnik oraz domowy sernik u „Admirała Nelsona” (Hel), panierowane mięsko krabowe z sosem czosnkowym w „Kutrze” (Hel), sandacz po helsku (w naleśnikowym cieście piwnym) w „Checzu”, pulpeciki rybne w „Surferskiej tawernie” (Chałupy 3) oraz grillowanie ryby wszelkiej maści i kształtu przy stałym akompaniamencie suróweczki z białej kapusty i chrupiących frytek (nierzadko na kartonowej tacce), śmietankowe świderki z automatu, „senne” gofry ze świeżymi aromatycznymi truskawkami i cukrem pudrem, naleśniki z owocami i bitą śmietaną, Mojito z kruszonym lodem oraz słodko-kwaśna limoniada (wszystkie wyżej wymienione - jak wybrzeże długie i szerokie). Wysiłek na wodzie w pełni usprawiedliwiał tę nasza żarłoczność, więc nie szczędziliśmy sobie "podniebnych" przyjemności.


Poniżej foty niektórych z powyższych zachwytów dla oddania atmosfery:


Domowe wino od "Admirała Nelsona"




Hawajskie klimaty w Maszoperii





Nasze deski i pędniki
Wakacje upłynęły mi nie tylko pod znakiem trzy razy większego od mojej skromnej osoby żagla, smaku owoców morza, pachnącej miętą sauny parowej i słodkich naleśników, ale również pod znakiem portugalskiego bluesa „fado” – nowego smakołyku na mojej muzycznej mapie życia – podobnie jak „Chambao” idealny na mokre jesienne stanie w korkach i zimowe wieczory pod włochatym pledem. Te albumy zdecydowanie polecam wszystkim wrażliwcom.




Nasze mieszkanie po tak wspaniałej wyprawie wzbogaciło się o zakupioną w surferskim sklepie uroczą miniaturę deski z żaglem, na którym dynda surferski (nie inaczej) naszyjnik z plecionej liny zakupiony w „Maszoperii”.
Życie jest naprawdę smakowite – oto mój rewolucyjny wniosek przywieziony z tegorocznych wakacji.

1 komentarz:

  1. przyznam ze najpierw popatrzylam na fotki, a potem przeczytalam. i mysle sobie "łał, laska była w Australii'. zwaliłaś mnie z nóg, że to jednak nasze morze :)

    opisałaś swoje wakacje tak, że aż sama żałuję, że nie pojechałam nad Bałtyk :)

    OdpowiedzUsuń