13 czerwca 2009

Odkatalogowywanie M (uwaga: duuuużo tekstu naszło mnie!)

Urządzając mieszkanie w moim uwielbionym stylu nowoczesnym (dla ekonomiczności języka tu: stylu „pure”) łatwo o pułapki, które niezwykle drażnią mnie u osób próbujących ślepo budować ten styl w swoich wnętrzach. Mówiąc o pułapkach mam na myśli nie tylko chłód lub biurowość, którą często zarzuca się tzw. czystym wnętrzom, ale przede wszystkim „katalogowość” mieszkań, którą tak łatwo uzyskać za sprawą „martwych dodatków”.

Kamień, szkło i stal, które tak bardzo lubią nowoczesne wnętrza mogą oczywiście stać się wyjściową do urządzania wnętrz, nie powinny jednak pozostać celem samym w sobie – taka jest według mnie zasada nr 1 wysmakowanego wnętrza w stylu „pure”. Zasada nr 2 to konieczność nadania wnętrzu charakteru osób, które je zamieszkują poprzez dobieranie dodatków, za którymi kryje się jakaś historia z nimi związana. Identyczną zasadę z powodzeniem stosuję w modzie – klasyczna baza z jednym, dwoma oryginalnymi elementami zawsze się sprawdza. Grunt żeby baza nie pozostała jedynie bazą, oryginalnych elementów nie było zbyt dużo oraz żeby nie znajdowały się w swoim bezpośrednim sąsiedztwie. A zatem klasyczny garnitur, klasyczne jeansy z prostą nogawką lub klasyczna ascetyczna monochromatyczna marynarka + do wyboru: wiszące kolczyki lub ciekawy szal lub duży zegarek lub superduża/ultramała/megakolorowa torba lub cokolwiek innego w stylu fokus-na-jeden-dodatek.

Powracając jednak do tematu: jestem przekonana, że tzw. styl „pure” można utrzymać również po „ociepleniu”, „udomowieniu” wnętrza. Tylko w takim przypadku ma on dla mnie jakikolwiek sens. Nie jestem zwolenniczką oczyszczania wnętrz z wszelkich przejawów życia w takim samym stopniu, co prezentowania całemu światu wszystkich swoich skarbów na raz. Idealną ilustracją przesady w oczyszczaniu wnętrz są puste, martwe kuchnie ze sztucznym banankiem (tudzież misą owoców) tak dobrze znane z katalogów wnętrzarskich. Znów sprawdza się zatem zasada złotego środka. Dodatki - owszem, ale bez przesady. Nie wszystkie muszą być kupne i bez żadnej historii za plecami, choćby podróżniczej. Jeśli już muszą być kupne niech nie wszystkie będą absolutnymi nówkami-sztukami i nie z jednej „stajni”. Podobnie sytuacja ma się ze stalą, szkłem i kamieniem. Owszem, taki trójkąt doskonale sprawdzi się jako baza dla normalnego życia. Nic dobrego nie wyniknie jednak z budowania na nim bazy dla sztucznego bananka.

W przypadku naszego mieszkania rzecz niestety miała się z początku trochę jak w przypadku tego symbolicznego banana. Choć M miało z założenia drewnianą podłogę, która w naturalny sposób łagodzi styl nowoczesny, bardzo przesadziliśmy ze - skąd inąd lubianą przez nas - bielą. Kolor ścian – zaklinam się, że wybrałam zimy beż – w dziennym świetle nie różnił się od białego sufitu. Do tego totalny brak odwagi w kwestii wprowadzenia koloru do wnętrza, który dotknął niemal wszystkiego – od doniczek począwszy na pościeli skończywszy. Diagnoza była jednoznaczna: wnętrze, choć zamieszkane, było martwe. Wszystko to spowodowało, że w dniu, w którym Robert obudził się nagle rano przekonany, że ma chory wzrok, bo nie widzi kolorów (!), postanowiłam wnętrze nieco udomowić. Udaliśmy się na tournee po sklepach wnętrzarskich po barwną, wzorzystą pościel, pled, narzutę na łóżko oraz poduszki na kanapę, których cząstkę mieliście okazję podziwiać przy okazji IKEOwskiego wątku. Własnoręcznie przemalowaliśmy dwie ściany na grafit przełamany cafe latte (pięknie eksponuje kremową kanapę i białe półki). Wydobyliśmy z pudeł książki i skarby, które czekały w zamknięciu na lepsze czasy przerażone wizją zaburzenia czystości wnętrza. Poprosiłam rodziców (tata-plastyk) o oprawienie moich ulubionych grafik autorstwa tzw. znajomych rodziny, które od dzieciństwa (albo i lepiej) leżały za regałem rodziców. Tata pokusił się też o jedną własnoręczną realizację, która zdobi teraz ścianę naszej sypialni.

Wszystkie te przedmioty sprawiają, że dziś mieszkanie choć nadal jasne i nowoczesne, dużo bardziej przypomina dom. Nasz dom. Życie, które do niego wnieśliśmy wiele bowiem mówi o nas. Potwierdzają to nasi znajomi, którzy chętnie „wbijają się” do nas na film lub obiad.

Na deser kilku drobnych bohaterów akcji „odkatalogowywania” M.


Stalowe naczynie do fondue - prezent od rodziców (cieszy oko w pokoju dziennym)



Zestaw 6 miseczek + talerz przywieziony z Japonii (cieszy oko w pokoju dziennym)

Pojemniczek na wykałaczki przywieziony ze Szwecji - prezent od mojej mamy chrzestnej (cieszy oko w kuchni)


Szkatułki przywiezione z Tunezji (cieszą oko w pokoju dziennym)



Kubasy kupione w japońskim second handzie (cieszą oko w pokoju dziennym)

Grafika autorstwa przyjaciela rodziny - prezent od rodziców (cieszy oko w pokoju dziennym)

"Hawajskie" naszyjniki przywiezione z Wysp Kanaryjskich (cieszą oko w przedpokoju)



Stara kartka pocztowa, którą moja mama jako dziecko otrzymała z dedykacją od delegacji japońskiej w czasie spaceru po Łazienkach Królewskich w Warszawie (cieszy oko za szybą w pokoju dziennym w towarzystwie eksponatu prezentowanego poniżej)



Karta pocztowa z dedykacją, którą otrzymałam w czasie pracy dziennikarskiej (artykuł o Japonii) od japońskiej organizacji turystycznej (wraz z eksponatem powyżej cieszy oko za szybą w pokoju dziennym)

Grafika autorstwa przyjaciela rodziny - prezent od rodziców (cieszy oko w pokoju dziennym)

Zestaw naszyjnik + bransoletka z japońskiego second handu (cieszy oko w sypialni zawieszony na wsporniku od półki z książkami i prasą)

Karta pocztowa przywieziona z Japonii (cieszy oko w sypialni)

Grafika japońska - prezent ślubny od koleżanki mieszkającej w Japonii w towarzystwie ołowianych figurek "budda" (od zawsze w domu rodzinnym; zestaw cieszy oko w sypialni)

Pastel autorstwa mojego taty - prezent od rodziców (cieszy oko w sypialni)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz